Zbierałam się z tym wpisem trzy miesiące chyba, bo zdjęcia robiłam gdy spadł pierwszy śnieg. Sobotę sobie na to spadanie wybrał wiedząc jakby, że dzieci od rana w domu. Nie wziął natomiast pod uwagę tego, że Robert w pracy, a sanki (wersja xxl ) na strychu…. Weszłam na ten strych, sanki zniosłam, zaskoczona nie lada tym wyczynem. Teraz tylko poubierać. Ich i siebie. Ubrani, pozapinani, nakremowani. Czapki, szaliki, ok. Rękawiczki teraz. Z 10 par na stanie, żadna nie ma pary. Żadna. No nie pojmuje fenomenu. Szukamy. Kieszenie, tornister, za szafka na buty. Są! Któreś ze starszych w butach stojące musi sikać…
Wychodzimy. Aparat włączam, szczęśliwa śnieg jest, zdjęcia zimowe będą! O nie, bateria została w ładowarce. W sypialni. Na górze. W jednym bucie skacze przez salon, po drugi aparat. Na sankach zasiedli, grzeczni wyjątkowo.
Wracam po tą baterię jednak. Bo to bez sensu przecież starym aparatem zdjęcia robić, jak nowy mam. Jestem. Gosia śnieg je. Pierwszy raz widzi w sezonie (a że mała to jakby w życiu) to go je. Lody zamiast trawnika, ha! Starsi się kulkami walą, po płocie wspinaczki urządzają, zawody chyba jakieś kto wyżej. Idziemy, ciągnę te sanki jak wół, sąsiedzi muszą mieć niezły polew ze mnie. Dzieci mają… Dotlenieni, zmarznięci, uśmiechnięci wracamy. Pół tuzina mokrych rękawiczek w powietrzu fruwa, szaliki, kurtki gdzie bądź rzucone, jakby wieszaków nie było. Śniegu tona na butach wniesionych już się topi. W szaliku jeszcze podgrzewam wodę i do dzbanka z tartym imbirem (przed wyjściem starłam, taka zorganizowana jestem ;)), wodę ciepłą wlewam, spoglądam na nich w między czasie i widzę… jak się pod koce ładują, o miejsca kłócą. Widzę te buzie od mrozu rumiane, te papcie i skarpetki zrzucone. Widzę jak się starszaki o Gosie najmłodsza troszczą, przykrywają, podusie poprawiają. Wtedy wiem. Wiem doskonale, że kompletnie bez znaczenia jest model aparatu, zgubione rękawiczki, mokre kurtki i ciapa w przedpokoju. Bo najważniejsze, że ten śnieg spadł i że sanki takie długie, że ich wszystkich pomieścić zdołały, na strychu stały, że siedząc pod kocem książeczkę ulubioną możemy czytać, popijać ciepły napój imbirowy. Zdrowi. wszyscy. Razem.
Napój robię na oko, to będzie jakoś tak:
- Niewielki (ok 3-4 cm) kawałek imbiru (w zależności od tego jaką intensywność jego w napoju akceptujecie), obieram (najwygodniej robić to małą łyżeczką), a następnie ścieram na tarce o drobnych oczkach, by po starciu otrzymać łyżkę tartego imbiru. Dodaje 3 łyżki miodu i sok z połowy cytryny. Zalewam wszystko litrem (albo trochę mniej) ciepłej wody (nie gorącej, miód straciłby swoje wartości).